Na smutki najlepsze historyczne słodkości

Archiwum '18

fot. Shutterstock

Ciepłe myśli na niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Nasze spotkania przy niedzielnej porannej kawie z założenia mają być pozytywne i pełne ciepłych myśli. A co począć, gdy czasem trochę trudniej znaleźć pozytywne i ciepłe myśli? Czasem życie układa się tak, że mimo najpozytywniejszego podejścia do niego, przychodzą chwile, gdy słońce zasnuwa się ciemnymi chmurami. Najtrudniejsze są te momenty, które są ostateczne i wiemy, że nie ma już powrotu do tego, co było. Wtedy najtrudniej znaleźć ciepłe słowo, znaleźć słodycz. A jeśli jej nie można znaleźć, należy ją stworzyć. Jeśli zabraknie słodkości duchowej, należy ją uzupełnić słodkościami fizycznymi… i tak, wiem, że to nie jest najlepsze rozwiązanie, ale to ostatnia deska ratunku i z nią nie ma co dyskutować.

Co począć, gdy dopada nas ta paskudna jesienna chandra? Coś słodkiego, do tego kawa i książka. Od razu jest lepiej. Ostatnio przekonałam się, że bardzo dobrze na poprawę humoru wpływają historyczne słodkości. Wiem, że brzmi to trochę dziwnie, ale proszę mi wierzyć, to dobra zabawa i smakowite zakończenie.

Niedawno w moje ręce wpadła niezwykła książka. To książka o słodkościach, ale nie takich zwykłych. O bardzo wyjątkowych deserach - królewskich. To pierwsza tego typu książka kucharska w moim domu – można by ją nazwać historyczno-kulinarną. Przybliża desery, które były kiedyś i są współcześnie serwowane na stołach dynastii Orańskiej w Holandii.

Postanowiłam, że w chwilach trochę mniej pozytywnego nastroju będę z niej korzystać. Słodkości pomagają zawsze (wiadomo), zakładałam zatem, że te królewskie to już poprawa nastroju gwarantowana. Zaczęłam od najdawniejszych czasów. Cofnęłam się kulinarnie aż do epoki Wilhelma I Orańskiego. Na początku obawiałam się nieco, że potrawa z tamtego okresu będzie trudna do przygotowania. Nic podobnego! Już pobieżnie przeglądając książkę, odkryłam, że na stolach niderlandzkiej dynastii królowały pomarańcze i żelatyna. Od dawien dawna aż po dziś dzień. Również, aby przygotować ten „najstarszy” deser potrzebowałam tych dwóch składników oraz cukru. A zatem łatwizna… tak mi się wydawało na początku. Potrzebowałam litr soku z pomarańczy, 250 gram cukru i 20 gram żelatyny. Spodziewałam się więcej. Z książki dowiedziałam się, że w czasach Wilhelma Orańskiego ten deser był symbolem luksusu. Ówcześnie cukier i pomarańcze nie były tak łatwo dostępne jak dziś.

Zabrałam się do pracy. Przepis wydawał się banalnie prosty… jednak nawet i takie mogą się nie udać… w każdym razie mnie. Królową kuchni nie jestem. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego do soku z pomarańczy powinnam dodać tak dużo cukru? Dobrze, że mnie tknęło, ponieważ w przepisie podano jeszcze, że potrzebuję soku z pomarańczy z Sevilli, inaczej zwanej w Holandii pomarańczą kwaśną. W Polsce mówi się na nią gorzka. Tu zaczął się kłopot, bo miałam tylko „zwykłe” pomarańcze z Alberta Heijna. Postanowiłam, że na razie pozostanę przy składnikach, które mam a przepis zredukuję do dwóch składników.  Pomyślałam, że jeśli mam słodkie pomarańcze, nie potrzebuję już cukru.

Z książki dowiedziałam się również, że Wilhelm Orański był ogromnym wielbicielem tych pomarańczowych owoców. Na królewskim stole przez połowę każdego miesiąca, stały potrawy, do przygotowania których wykorzystywano właśnie te owoce. Robiono z nich sosy, dżemy, marmolady oraz galaretki.

Wyobrażając sobie, jak to musiało wyglądać, zaczęłam cedzić sok z pomarańczy oraz namoczyłam w zimnej wodzie żelatynę. Część soku z pomarańczy należało podgrzać, ale nie gotować i dodać do niego namoczoną żelatynę, tak też zrobiłam... zapach, który rozniósł się po kuchni był piękny. Miksturę wymieszałam i dodałam do niej resztę soku. Przelałam mieszankę do dużej misy, którą wstawiłam do lodówki. W przepisie podano, aby galaretę mieszać co pół godziny, aż do momentu, gdy zacznie się ścinać. Potem już nie ruszając, pozostawić w lodówce na co najmniej 6 godzin.

W owych czasach galarety nie podawano tak jak dziś w pucharkach, ale przygotowywano ją w jednej dużej formie (stąd ta duża miska). Muszę przyznać, że gdy już była gotowa, zaczęła się największa zabawa. Deser ten chce „uciekać” i gdy już wydostanie się z naczynia, może skończyć na podłodze a nie talerzu. W książce kucharskiej wyczytałam (po fakcie), że galareta wyśliźnie się z formy łatwiej, jeśli uprzednio wysmaruje się olejem jej brzegi. Zanurzenie misy na kilka chwil w cieplej wodzie również działa.

Na talerzu ruchoma góra pomarańczowej galarety wyglądała zabawnie. Według szesnastowiecznych kucharzy, można ją podawać z suszoną skórką pomarańczy (przywieziona z Polski) i ubitą śmietaną (z puszki). Pycha!

Wypróbuję jeszcze inne potrawy z tej książki, ale również chcę się dowiedzieć, czy w Holandii można nabyć gdzieś gorzkie (kwaśne) pomarańcze. Z opisu w książce wywnioskowałam, że prawdopodobnie smakują jak połączenie cytryny z grejpfrutem, ale o tym przekonam się dopiero, gdy je znajdę.
Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie



Agnieszka Steur


Dodaj komentarz

Kod antysapmowy
Odśwież

Najnowsze Ogłoszenia Wyróżnione


reklama a
Linki